Wiedźmin z Netflix czyli emocje bez logiki..

Właśnie obejrzałem drugi sezon serialu Wiedźmin.
Szczerze mówiąc po pierwszym sezonie moje oczekiwania nie były za bardzo wygórowane…
Miałem zaledwie nadzieje na większą zawartość Wiedźmina w Wiedźminie. Deklaracje twórców serialu że są fanami tej postaci, już po pierwszym sezonie nie miały pokrycia w tym co dla Nas przygotowali.
Ta sama deklaracja showrunnerki serialu Lauren Schmidt Hissrich w czasie realizacji sezonu drugiego też mnie nie nastrajała optymistycznie.
Jej samozadowolenie okazywane w mediach po pierwszym sezonie, raczej nie wskazywało na diametralną zmianę przygotowywanej narracji.
Narracji bliższej pierwowzorowi książkowemu, czyli bliższej memu sercu..
Jak pamiętacie z pierwszego sezonu akcja Wiedźmina została osadzona w plotach opowiadań Sapkowskiego ze zbiorów opowiadań Miecz przeznaczenia(1992) i Ostatnie życzenie(1993).
Zdaniem twórców serialu w ten sposób miano widzom zaprezentować postacie i świat Wiedźmina w sposób jak najbardziej dla nich przystępny.
Mieliśmy więc w sezonie pierwszym przebłyski z opowiadań Wiedźmin, Mniejsze zło, Granica możliwości, Ostanie życzenie, Coś więcej, Kraniec świata i Kwestia ceny. Napisałem przebłyski ponieważ żadne z adaptowanych opowiadań nie zostało zaprezentowane widzom bez istotnych zmian fabuły wprowadzonych przez twórców serialu. Zmiany te wahały się, od innego niż w oryginale przedstawienia postaci aż po kompletną zmianę fabuły.
Tak na marginesie: należy pamiętać o tym jak powstawały opowieści o Geralcie. Pierwsze było opowiadanie Wiedźmin w roku 1986 na tyle dobre że opublikowano je w miesięczniku Fantastyka jako jedno z wyróznionych w konkursie.
Dwa lata później ukazało się również w Fantastyce opowiadanie Droga z której się nie wraca w którym Geralt się co prawda nie pojawia( ale później posłuży ono do zbudowania rodowodu wiedźmina w opowiadaniu Coś więcej) oraz Mniejsze zło, Kwestia ceny i Granica możliwości.
Powstawały one jako kontynuacja przygód Geralta ale w większości były parafrazą znanych bajek dla dzieci, takich jak O Smoku Wawelskim(Granica możliwości), Pięknej i Bestii(Ziarno prawdy), O lampie Alladyna( Ostanie życzenie)czy Małej Syrence(Trochę poświęcenia).
Sapkowski bawił się postaciami dobrze znanymi z tych bajek dziecięcych , które umieszczał w dorosłym świecie wiedźmina, a my-czytelnicy bawiliśmy się jeszcze lepiej. Później kiedy Sapkowski postanowił stworzyć „sagę o Wiedźminie” opowiadania te stały się bazą i rodowodem wielu postaci w powieściach sagi.
Nie chce wracać do moich opinii o sezonie pierwszym opisanej w poście Geralt z Netflix, niestety nie z Rivii aczkolwiek mojego zdania o kompletnym zniszczeniu adaptacji tej prozy nie zmienię.

Autorzy serialu przed emisja podkreślali że sezon 2gi to będzie już adaptacja pierwszej powieści wielo księgu wiedźminskiego : Krwi elfów.
Cóż jeśli tak, to jak już wcześniej napisałem albo czytaliśmy zupełnie inne książki albo ktoś tu czegoś nie zrozumiał..
Nowy sezon serialu rozpoczyna się swobodną wariacją na podstawie opowiadania Ziarno prawdy.
I mimo znaczących zmian w stosunku do oryginału to moim zdaniem najlepszy odcinek tego sezonu. Mimo że showrunnerka zrobiła co mogła, to nie udało się jej zniszczyć tej historii zupełnie..
Puenta tego opowiadania czyli teza o tym jak potężną siłę ma miłość i krew oraz to że w każdej legendzie jest ziarno prawdy, mimo wszystko jakoś przetrwała nawet w tym netflixowskim gniocie.
Choć jak zwykle twórcy serialu odeszli od oryginału tak daleko jak tylko mogli, gubiąc nie tylko czarowne nawiązania opowiadania Sapkowskiego do Pięknej i Bestii (gdzie są róże ja sie pytam?!?!) ale i fantastyczne i przezabawne dialogi pomiędzy Geraltem i Nivenem.
Później jest tylko gorzej..
Kaer Morhen pełen głupkowatych wiedźminów, wyglądających jak połączenie bandy Robin Hooda i załogi Czarnej Perły..
Pomijam że w oryginale literacki w Kaer Morhen zimuje tylko czterech wiedźminów a nie spora ich banda pokazana dodatkowo tak jakby spędzała czas nie  w wiedźmińskim siedliszczu ale jakiejś podłej  przydrożnej karczmie. Postarzenie Ciri w pierwszym sezonie teraz znowu odbija się na fabule i odbiera cały niezwykły urok jej relacji z wiedźminami oraz Triss przedstawiony w książce podczas opisu wiedźmińskiego szkolenia.
Książkowe wiedźmińskie siedliszcze Kaer Mohen, jest otoczone fosą pełna szkieletów, jest tajemniczą górską fortecą w ruinie, o nieznanym postronnym położeniu,jest  otoczone lasem iglastym przez który biegnie mordownia czyli tor przeszkód służący do treningu wiedźminów.
W serialu zmienia się na położone wśród skał ogromne ruiny pełne plątających się bez sensu wiedźminów. Mordownia w filmie to mały plac wśród skał z kilkoma prymitywnymi, a z założenia scenografów groźnymi, przyrządami treningowymi rodem z filmów post apokaliptycznych lub fantasy z lat 80tych.
Litościwie pominę bezsensowny wątek Eskela jako potwora, i pojawienie się całej grupy prostytutek zabawiających się z wiedźminami pod aprobującym okiem Vesimira, oraz dwuznacznej moralnie współpracy tegoż z Triss w aspekcie wykorzystania Ciri do odtworzenia mechanizmu mutacji i tworzenia od nowa wiedźminów. W książce to zaledwie dwa zdania nawiązujące do tego że była by taka możliwość która jednak jest odrzucana, natomiast showrunnerce pozwoliło to po raz kolejny w tej ekranizacji pójść swoją droga i tym samym przedstawić wiedźminów tak jak Sapkowski opisywał ich postrzeganie przez głupców i miernoty w stworzonym przez siebie świecie.
Czytelnik widzi wiedźminów jako najemnych pogromców potworów, mutantów, tajemniczych, ponurych, pozbawionych emocji które zastąpiono kodeksem wiedźmińskim.
Przez swoją odmienność często  traktowanych przez  „normalnych” ludzi jak chciwe potwory…
Jednak mimo złożoności tych postaci, postrzegamy wiedźminów jako tych dobrych, bo ich misją i celem istnienia jest ochrona ludzi przed potworami a nie zdobycie majątku, co sam Geralt podsumował w rozmowie z Triss zdaniem: Wiedźmini nie umierają w łóżkach ze starości...
Poza tym w książkach Sapkowski wielokrotnie podkreślał że Wiedźmini to wymierający gatunek, relikt dawnych czasów o których może i wielu słyszało ale widziało ich niewielu.
W ekranizacji netflixa natomiast ,Wiedźmini to kolorowa banda najemników w których nie widać żadnych śladów misji czy kodeksu postępowania, po prostu zabijają potwory za kasę, taki tam odpowiednik łowców przestępców za nagrody z amerykańskich seriali typu Bounty hunter’s..
Wątku Baby Jagi, opętania Ciri i mordowania przez nia wiedźminów nawet nie komentuję, tak jak i wątku knowań Cahira i Fringilli- bo to po prostu swobodna twórczość netflixs’a a nie Sapkowskiego.
Reasumując: w mojej poprzedniej recenzji napisałem że Wiedźmin z Netflix to nie jest zły serial pod warunkiem że nie czytało się książek Sapkowskiego. Myliłem się. Myślałem wtedy że każdy kto wielbicielem Wiedźmina nie jest,  ma prawo cieszyć się historyjką spreparowaną przez Netfix, a fanów nikt do oglądanie przecież nie zmusza. Myliłem się.
Zrobili brzydkie i czarne elfy, głupkowatych władców i chciwych czarodziejów, żałosną Calante i złego Cahira ? Ok przecież to tylko swobodna adaptacja.
Karły obsadzili w rolach krasniolódów…brak mi komentarza ..
Zrobili z Renfi postać ważniejszą dla Geralt'a niż Yennefer, postarzyli Ciri i zniszczyli wątek dziecka niespodzianki- cóz myślałem że do czegoś to zmierza. Myliłem się.
Po drugim sezonie wiem że zawartość Wiedźmina w Netflix’ie jest zerowa.
Netflix nie tylko zmienia znaną z książek historię o Wiedźminie , nie tylko spłyca ją czy dostosowuje do swoich standardów.
Netflix niestety niszczy tą historie.
Nic w niej nie pozostało poza imionami bohaterów.
Trochę tak jak w dialogu Geralta z Yarpen’em z „Krwi elfów” kiedy to jadąc elfią drogą z której ludzie powyrywali kamienne płyty niszcząc ja, i czyniąc trudna do użytku, Yarpen mówi że ludzie bezrozumnie wyrywają płyty z drogi co jeszcze można zrozumieć bo służą im do innych celów, ale dlaczego nie robia tego według jakiegoś systemu tak aby droga przetrwała? A oni " jak te dzieci wyrywają bezsensownie kamienie z drogi jak rodzynki z ciasta" ...
To samo robi Lauren Schmidt Hissrich w swoim serialu z opowieścią o Wiedźminie.
Dla niej to po prostu produkt, marka, luksusowy tort który spienięża, ale tylko wyrywając co bardziej przykuwające oko jego kawałki, po to tylko żeby je znowu poskładać i dobrze sprzedać. Po swojemu.
A my oglądając i godząc się na jej narrację po prostu ją napędzamy-kasą.
Kasa niestety rządzi.
Bagiński twierdzi że logika nie jest ważna w Wiedźminie z Netfix’a, że liczą się emocje. Że młode pokolenie właśnie takie ma podejście do tej historii. Może..
Ale skoro tak to widzi to niech lepiej kręci teledyski dla odmóżdżonej młodzieży, która nie potrafi przełknąć 50 minut opowieści z emocjami wynikającymi z logiki opowieści, a nie tworzy swoją wersje Wiedźmina dla mało rozumiących .
Showrunnerka Hissrich zapowiada że w trzecim sezonie będzie więcej wątków LGBT. Cóż, przecież my fani na to właśnie niecierpliwie czekamy..
Później wezmą się za W pustyni i puszczy obsadzając Stasia i Nikodema albo Nel i Stanisławę.. Bo komu to przeszkadza? Przeszkadza? Znaczy żeś homofob...
Pomyślcie co można zrobić z Chłopów zamieniając Andrzeja Borynę na Andżelike Borynę.. Dobra wystarczy.
Hissrich nie jest żadna fanką, uważam że nie przeczytała więcej niż jedno lub dwa opowiadania i uznała że sa za bardzo nienowoczesne....
Nie można być fanem jeśli zmienia się prawie wszystko poza imieniem bohatera prawda?
Jesteś fanem to kochasz tą historię!
Natomiast jeśli tworzysz ja od nowa, po swojemu, to jesteś cholernym uzurpatorem!
Serial Netflix’a nie ma nic wspólnego z Wiedźminem.
Bo Wiedźmin to nie tylko imiona bohaterów-marka sama w sobie, nie tylko fabuła-skądinąd niezwykła, ale przede wszystkim to o czym napisał a czego nie rozumie Bagiński-Wiedźmin to przede wszystkim emocje.
A te w Netflis’ie są najlepiej odbierane przez mojego kota, bo wabi go po prostu ruch na ekranie..
Na koniec coś pozytywnego. Zaraz po premierze 2 sezonu Wiedźmina byłem w EMPIK i na półce z prozą Sapkowskiego ziały pustki.
Więc jeśli to nie efekt problemów z dystrybucją w wyniku pandemii, może to znaczy że jednak Bagiński się mylił i ludzie szukają emocji wynikających z logiki, a takich emocji książki Sapkowskiego są pełne..

Dżihad wg.F.Herberta znowu na ekranie

Powieść Franka Herberta Diuna to klasyk gatunku SF , i pozycja literacka dla mnie mocno sentymentalna bo związany z moja młodością.
Trudno mi dzisiaj powiedzieć co dało początek mojej fascynacji SF, natomiast niewątpliwie ogromny wpływ na mnie miało pojawienie się w „mrocznych latach komuny” w 1982 roku, miesięcznika Fantastyka.
Ale po Fantastykę sięgnąłem dlatego że wcześniej w bibliotekach trafiłem na takie książki jak Dalekie szlaki- Siergieja Sniegowa, czy Wielki Guslar Kiryła Bułyczowa, no i pierwszą książkę Lema która przeczytałem czyli Niezwyciężonego.
Później był Piknik na skraju drogi i moja ulubiona Trudno być bogiem braci Strugackich, oraz całość twórczości Lema i coraz lepsze pozostałe pozycje polskiej fantastyki.
Nie bez znaczenia w związku z sytuacją polityczna w latach osiemdziesiątych, jest to że wielu czołowych pisarzy SF w tamtych latach pochodziło z ZSRR i dzięki temu ich książki były tłumaczone i wydawane w PRL stosunkowo szybko czego nie da się powiedzieć o twórczości pochodzącej z wrogiego obozowi socjalistycznemu „zgniłego zachodu”.
Na takie pozycje jak Dzień tryfidów John’a Wydham’a czy Non stop Briana W. Aldissa trzeba było długo czekać w kolejce w bibliotece publicznej.

Wydawnictwo Iskry w cyklu Fantastyka-Przygoda wydało Diune w 1985 roku, czyli już po ekranizacji książki przez Davida Lyncha. O w/w dziele filmowym z 1984 roku wole nie wspominać…
Natomiast ksiazka..Cóż książka jest po prostu fascynująca.
Pierwszy raz przeczytałem o niej w Fantastyce na długo przed wydaniem jej w Iskrach, gdzie ktoś opisał cykl Herberta jako SF ekologiczne.
Będąca life motive’em książki walka z pustynią na Arrakis miała się odnosić zdaniem autora felietonu, do już w latach 60(czyli okresie wydania Diuny w USA), dostrzegalnego trendu rozrastania się pustyń i postępującej erozji naszej planety. Po przeczytaniu książki faktycznie zobaczyłem że pustynia jest głównym bohaterem tego utworu. Pustynia i wszystko co nia jest związane.
Z całej książki emanuje fascynacja autora tradycją i kulturą Beduinów i innych pustynnych wojowników co zresztą szybko wciąga, fascynuje czy wręcz hipnotyzuje również czytelnika.
Pamiętajmy że lata 80 to jeszcze nie czas w Europie i na świecie kiedy to pustynni wojownicy, wiara w proroka, fanatycy religijni i dzihad kojarzyły się czytelnikowi tylko z terrorystami, zamachami bombowymi, samobójcami z pasami szachida oraz groźbą pojawienia się ich na ulicach naszych miast.
Wtedy jeszcze wciąż była to tylko czysta egzotyka, obca, dziwna i daleka ale przez to i fascynująca.
Natomiast sam książkowy wątek budowania relacji Adtydów z Fremenami, realizowanej pomimo różnic kulturowych a mającej stworzyć potęgę sił pustynnych, trochę „trącił” mi atmosferą wyjęta niczym z Lawrence z Arabii

Ale przejdźmy do DIUNY w reżyserii Denisa Villeneuve'a.
Ten kanadyjski reżyser wcześniej już sięgnął po absolutnego klasyka gatunku czyli Blade Runner’a Ridleya Scotta i w mojej ocenie udźwignął kontynuacje tamtej niesamowitej produkcji.
Czytając o przygotowywanej kontynuacji Łowcy, i dodatkowo widząc planowana obsadę, spodziewałem się gniota bazującego tylko na popularności pierwowzoru opowieści. Film miło mnie zaskoczył i subiektywnie stwierdzam że reżyser i scenarzyści podołali swoim zadaniom.
A Blade Runner’a niezwykle wysoko sobie cenię.
Idąc do kina na Diune miałem nadzieję że będzie podobnie.
Cóż bez wątpienia film robi wrażenie. Wizualnie i dźwiękowo film wbija w fotel. Muzyka Hansa Zimmer’a raczej nie nadaje się do słuchania dla relaksu wieczorem przy kominku..
Pełna ostrych i dudniących dźwięków doskonale za to pasuje do atmosfery prezentowanych obrazów. Zresztą czego się spodziewać jak nie najwyższej jakości roboty od twórcy muzy do takich filmów jak Twierdza, Gladiator, Incepcja czy Piraci z Karaibów. Aczkolwiek jak napisałem wyżej ta muzyka raczej nie wpadnie w ucho jak ścieżki wyżej wymienionych filmów, natomiast niewątpliwie buduje atmosferę filmu.
Wymiar wizualny i muzyka jest monumentalny: szerokie ujęcia morza i pustyni oraz przestrzeni międzygwiezdnej, gigantyczne statki kosmiczne, monumentalne budowle formą bardziej pasujące do rozmachu budownictwa Majów czy Azteków niż podróży kosmicznych, wypełniające ekran czworoboki setek żołnierzy Harkonnenów, Atrydów i Sardukarów, to wszystko zatopione w ostrych czasem szarpiących nerwy dźwiękach muzyki Zimmera. Świetna robota!
Kolejny plus to scenografia i kostiumy. Przede wszystkim perełką dla mnie jest stworzenie przez scenarzystów ornithopterów, występujących w książce odpowiedników śmigłowców ale wg. autora latających dzięki uderzeniom skrzydeł poruszających się tak jak poruszają się skrzydła ważek.
Czytając książkę nie bardzo sobie wyobrażałem tego rodzaju pojazdy latające a ich opis był dla mnie raczej archaiczny niczym stare czarno białe filmy z początków awiacji przedstawiające sceny kiedy próbowano tworzyć tego typu pojazdy, oczywiście bez powodzenia.
Natomiast ornithoptery w tej ekranizacji rzucają na kolana! Szacun.
Cóż wiele starszych produkcji SF nie da się już dzisiaj oglądać właśnie z powodu że tak powiem „wydziwionej” scenografii i kostiumów. Im bardziej „wydziwiona” scenografia tym szybciej film się niestety starzeje.
Jak uczy doświadczenie trzymanie się wzorów opartych na wartościach użytkowych strojów i przedmiotów, oraz na kalkach kulturowych- nawet bardzo wymieszanych, daje bardziej długotrwały efekt niż próby całkowitej futuryzacji tych że wg. rozbuchanej za bardzo wyobraźni autora scenografii .
W Diunie mundury wyglądają jak mundury, łącząc co prawda różne wzory z historii wojskowości ale w sposób bardzo harmonijny i nie nachalny.
Natomiast pancerze żołnierzy umiejętnie łączą w sobie styl który znamy ze średniowiecznej rycerskiej Europy, z pancerzami armii klonów z Gwiezdnych Wojen oraz współczesne systemy osłon balistycznych używanych przez siły specjalne.
Filtfraki używane przez fremenów wyglądają bardzo funkcjonalnie a w połączeniu z inną odzieżą wyraźnie wskazują na beduińskie korzenie tej koncepcji co tylko ją urealnia.
Kolorystyka mundurów i pancerzy jest też raczej symboliczna i dostosowana do fabuły filmu: Harkonnenowie występują w czerni, Atrydzi są szarzy a Sardukarzy biali.
Czerń Harkonnenów tutaj oznacza podstęp, zdradę, chciwośc i zło…
Szarość Atrydów symbolizuje szacunek, rozwagę, tradycje i obowiązek..
Biały kolor Sardukarów to arogancja wyniosłość i okrucieństwo..
Symbolika i oszczędność narracji jest zrozumiała w opisie stron konfliktu bo nie oni są głównymi bohaterami tej opowieści.
Bohaterami są Fremeni, ich wiara, tradycja i walka tak z najeźdźcami jak i z otaczającą ich pustynią. I w powieści to o nich najwięcej pisze autor.
Piszę trochę w taki sposób że tylko znający książkę zrozumieją niektóre uwagi, więc w kilku zdaniach: w galaktyce rządzonej przez Padyszacha Imperatora Shaddam’a IV który obdarza władzą i kontroluje imperium za pomocą rady  Wielkich Rodów, dochodzi do zmiany politycznej polegającej na tym że ród Harkonnenów ma przekazać swojemu odwiecznemu rywalowi rodowi Atrydów kontrolę nad planetą Arrakis.
Planeta Arrakis zwana Diuną jest jedynym we wszechświecie miejscem gdzie występuje tajemnicza substancja zwana przyprawą lub melanżem.
Przyprawa przede wszystkim daje długowieczność ale niektórym wybrańcom pozwala zobaczyć przyszłość, dostarcza wizji i uruchamia inne stany świadomości albo inaczej:ma własności halucynogenne i mistyczne...
Jest też niezbędna do funkcjonowania Gildii Planetarnej, organizacji całkowicie niezależnej i nie podlegającej władzy Imperatora która zapewnia komunikacje pomiędzy światami imperium.
Nawigatorzy Gildii bez przyprawy nie mogą wyznaczać kursu swoich statków podczas rejsów międzygwiezdnych. Przyprawa jest niezwykle cennym produktem i przez lata ród Harkonnenów eksploatował Arrakis gromadząc niebotyczne bogactwa.
Bohaterem książki jest syn głowy rodu Atrydów księcia Leto Atrydy- piętnastoletni Paul Atryda.
Książka ma trzy główne wątki:  polityczny: oparty o obawy i działania Imperatora związane z rosnącym znaczeniem rodu Atrydów, którego popularność może wzmocnić znaczenie Wielkich Rodów a tym samym osłabić Imperatora, mesjanistyczny: oparty równolegle o postacie z Bene Gesserit -kobiecego zakonu parającego się generycznym krzyżowaniem gatunku ludzkiego celem wyhodowania Kwisatz Haderach (mistycznej osoby mogącej widzieć teraźniejszość, przeszłość i przyszłość) oraz o wierzenia Fremenów związane z mistyczna postacią Lisan al Gaib’a czyli Głosu z innego świata, oraz ekologiczny: związany z dążeniem Fremenów do przeistoczenia Arrakis z pustyni w planetę przyjazną ludziom.
Wszystkie te wątki „zamieszkują” różne powiązane ze sobą fascynujące postacie jednak w każdym z nich główną role gra Paul Atryda.
Jeszcze jedna istotna informacja dla nie czytających. W Diunie walki odbywają się na miecze i sztylety co dla niektórych jest rażącym archaizmem.
W powieści autor wyjaśnia że wszystkie Wielkie Rody i Sardukarzy korzystają z indywidualnych osłon energetycznych, swoistego pola siłowego które nazywa się „tarczami”. Tracza zatrzymuje wszystkie szybko poruszające się elementy materialne a trafienie w tarcze promieniem lasera może wywołać eksplozje nuklearną. Dlatego w świecie Diuny w sposób bardzo ograniczony używa się broni palnej oraz energetycznej, w walce króluje miecz i nóż.

Wracając do filmu. Obsada.
W roli księcia Leto Atrydy obsadzono Oscar’a Isaac’a najbardziej znanego z najnowszych odsłon Gwiezdnych Wojen gdzie grał pilota rebelii Poe Dameron’a.
W książce postać tą przedstawiano w kilku zdaniach: człowiek honoru, szlachetny i uczciwy, charyzmatyczny i twardy, kochający syna i Jessickę.
Książkowy rozbudowany wątek miłości Leto i Jessicki, w filmie został bardzo spłycony, a szkoda bo w nim najwięcej dowiadujemy się o obu postaciach.
No ale niestety film nie mógł trwać trzy godziny.. W każdym razie Issac daje rade i bez szmerania kupiłem go jako księcia Leto.
Lady Jessica, konkubina księcia Leto, matka Paula a przede wszystkim Bene Gesserit to w filmie Rebecca Ferguson.
Tą aktorkę większość pewnie pamięta z Mission Impossibile gdzie grała Ilsę Faust. W książce to praktycznie druga co do ważności postać opowieści.
Piękna, majestatyczna, na swój sposób szlachetna a przy tym wyrachowana, zimnokrwista, opanowana oraz śmiertelnie niebezpieczna.
Bo Bene Gesserit to wyszkolone zabójczynie, niezwykle sprawne fizycznie, mistrzynie oddziaływania psychologicznego, umiejące narzucać swoją wole za pomocą „głosu” (coś co w złagodzonej formie wprowadził później Lucas w Gwiezdnych Wojnach).
Przy tym mimo niemal absolutnego posłuszeństwa zakonowi, Jessica wyżej niż jego polecenia stawia miłość do Leto i Paula.
I tu mam problem bo fizycznie odtwórczyni Jessicki świetnie pasuje do tej postaci. Natomiast mam pretensje do reżysera że portretuje Lady Jassicke w zgoła inny sposób niż autor Diuny.
W książce w scenie kiedy matka Wielebna poddaje Paula testowi na człowieczeństwo, tylko Paul widzi w zachowaniu matki strach i przerażenie.
W filmie widzimy Jessicke trzęsąca się ze strachu i w łzach..
Może się czepiam, ale brakuje mi władczości i charyzmy w tej postaci co nie jest chyba winą aktorki a bardziej decyzją reżysera.
Duncan Idaho, mistrz, miecza, szpieg i przyjaciel Paula.
Postać w książce ledwo zaznaczona, bardziej jako tło dla opisów Paula i wątku zdrady. Obsadzenie w tej roli Jason’a Momoa początkowo raczej mi nie przypadło do gustu, nie tak sobie wyobrażałem Duncana.
Ale postać przedstawiona w filmie miło mnie zaskoczyła. Jest o wiele bardziej rozbudowana niż w książce a "Aquaman" nadał jej inny ale jak dla mnie bardzo pasujący do adaptacji charakter. Myślę że każdemu fanowi Diuny ten Duncam Idaho się spodoba.
Obsadzenie gwiazdy z marvelowskich Avangers, Strażników Galaktyki i Deadpoola oraz pamietnego wygi-twardziela z Sicario- Josh’a Brolina jako Gurney’a Halleck’a przybocznego księcia Leto i mentora Paula, to też dobry ruch choć nie dano mu zbyt dużo miejsca do popisu w tej części Diuny..
Również Dave Bautista jako Bestia Rabban Harkonnen mimo że widzimy go tylko przez kilka chwil jak dla mnie pasuje do tej wersji historii.
Javier Bardem jako Stilgar i Stellan Skarsgard jako Baron Vladimir Harkonnen, to aktorzy tej klasy że nie ma co specjalnie się dziwić że trafili do tej opowieści i jak dla mnie dobrze tutaj pasują.
Na temat Zendayi jako Chani niewiele można powiedzieć bo widzimy ja bardzo krótko, i w większości jako postać ze snów Paula, ale jestem dobrej myśli zakresie rozwoju tej postaci. Jej egzotyczna uroda bardzo pasuje do opisu Chani z książki, a Zandaya niesamowicie wygląda z błękitnymi oczami Fremenki.
I na koniec Paula Atryda którego gra Timothée Chalamet.
Zostawiłem go na koniec bo z nim mam największy problem w tej ekranizacji.
W książce Paul to dziecko/mężczyzna(tak nazywają go Fremeni) , i mimo zaledwie 15tu lat, swoja postawą sprawia że jest traktowany jak dorosły mężczyzna. Wychowany przez wojowników, uczony walki przez mistrzów miecza a walki wręcz przez swoja  matkę- wyszkolonego zabójcę z zakonu Bene Gesserit, jest w stanie stawić czoła dorosłym wojownikom. Do tego wszystkiego posiada nadnaturalne zdolności.
Żadne tam komiksowe super moce ku rozczarowaniu wielbicieli tego kanonu ale herbertowskie  również są cool.
I tutaj chudy, eteryczny i śliczny(słowa mojej 14 letniej córki) Chalamet jak dla mnie się po prostu nie sprawdza.
Chyba i reżyser ma tego częściowo świadomość bo w jednej z najzabawniejszych scen w filmie a której nie ma w książce- czyli podczas spotkania Paula z Duncanem Idaho kiedy to Momoa (każdy wie jak Aquaman wygląda) patrzy na Paula i pyta „Przypakowałeś?” na co zapytany zdziwiony odpowiada „Naprawdę?” , i słyszy w odpowiedzi „Żartuje..” dostrzega lichość tej postaci…
To oczywiście bardzo subiektywna opinia, z którą wielu się pewnie nie zgodzi, zwłaszcza Panie pewnie będą innego zdania, natomiast dla mnie ten akurat aktor zwłaszcza w scenach walk po prostu się nie sprawdza. To trochę tak jak obsadzenie Clooneya w filmie Peacemaker jako komandosa czego nikt nie kupił i film przeszedł bez większego echa.
Na szczęście dla tej  Diuny mimo Chalamet’a ta ekranizacja nie odejdzie w niepamięć. Przynajmniej tak długo jak będzie trzymać się treści książki i nie będzie podążać w kierunku poprawności politycznej czy innym poza artystycznym trendom.

Podsumowując, warto spędzić prawie 2,5 godziny patrząc na Diune wykreowana przez Villeneuve'a. Polecam zobaczyć film na dużym ekranie, myślę że sporo straci ze swojej monumentalności na ekranie TV.
To film dobry, ciekawy,widowiskowy czy wręcz monumentalny, dobrze zagrany i jeśli nie pogubicie się w fabule o płynnej i naprawdę wciągającej akcji.
I obiecujący dużo więcej w swojej kolejnej odsłonie.
Dla wielbicieli książki może pozostawić pewien niedosyt, jednak tak to już jest z adaptacjami filmowymi.
Natomiast każdemu kto Diuny nie czytał a komu się film spodobał radzę sięgnąć po te kilkaset stron zapisu niezwykłej wyobraźni Franka Herberta i poznać prawdziwą historie Arrakis pustynnej planety zwanej Diuną…

"Zbrodnie Grindelwalda" czyli niestety nie "Fantastyczne Zwierzęta"

Będąc pod urokiem Fantastycznych Zwierząt filmu z ubiegłego roku który zachwycił mnie lekkością, romantyzmem, oczywistą fantazja i szczyptą grozy niecierpliwie oczekiwałem kontynuacji przygód Newt’a i jego niesamowitych zwierzaków.

Zabrałem więc córkę jako alibi że taki stary a idzie na film z dubbingiem i voila-moje wrażenia.

Żeby nie spojlerować napiszę tylko że większość akcji dzieje się w Paryżu z na ekranie śledzimy znowu losy Newta, Kowalskiego, Tiny i Queenie. Dwie nowe najważniejsze postacie to oczywiście młody w stosunku do znanego z serii o H.Potterze Dumbledore grany przez Jude Low’a i tytułowy Grindelwald jako Johnny Depp.

Celowo tak napisałem bo charakteryzacja i sposób gry Depp’a kompletnie zakłóca odbiór Johnnego jako Johnnego. Pewnie trochę bełkoczę więc wyjaśniam: oglądając film i patrząc na postać Dumbledore’a i tak widzę Jude Low’a natomiast patrząc na Grindelwald’a musze sobie dopiero przypomnieć że to J.Depp bo bez tej refleksji to Gellert Grindelwald! Świetna robota Gellert przyćmiłeś Johnnego!

Wizualnie film bez zarzutów zapierające dech efekty specjalne, grono tych samych bohaterów jak w pierwszej części, kolorowo, parysko, ale trochę jakby ciemniej....

Nie jestem wielkim fanem Harrego Pottera, podobały mi się pierwsze cztery części bo były ..magiczne! Później jak dla mnie mroczny film akcji z elementami społeczno fantastycznymi o zabarwieniu emocjonalno anty rasistowskim mający się dostosowywać akcja do dorastającej widowni..

Przepraszam wszystkich fanów. Ale wszak o gustach się nie dyskutuje.

Stąd też mój zachwyt nad Fantastycznymi Zwierzętami, gdzie akcja, atmosfera i bohaterowie są przede wszystkim magiczni.

I ta magia objawia się nie tylko w czarach, wybuchach i efektach specjalnych ale tez w opowieści o miłości, uroczej nieśmiałości i czarownym niedostosowaniu głównych bohaterów nie tylko do świata realnego ale i do tego co magiczne…

A do tego Fantastyczne Zwierzęta!

Niestety jak dla mnie w Zbrodniach więcej jest czarów niż magii. Film niewątpliwie zachwyci fanów Harrego Pottera bo swoja atmosferą serię tamta przypomina.

Mamy poplątane losy bohaterów, wzajemnie się krzyżujące tajemnice pochodzenia, walkę o dusze i wybór co dobre a co złe.

Co ważne zło Grinderwald’a nie jest oczywiste, nie ma wymiaru czarno białego, ma swoje własne racjonalne oblicze wyjaśniające dlaczego jest akceptowane przez tych którzy dokonali jego wyboru.

Ten watek jest chyba najmocniejszym atutem filmu między innymi dzięki świetnemu Johnny’emu Grinderwald’owi 😀

Wątki osobiste i uczuciowe w tym filmie mnie nie przekonują i wynika to raczej ze scenariusza -czytaj jego słabości, a nie z gry aktorów bo pod tym względem film trzyma klasę poprzednika. Newt-Eddy Redmayne wciąz w ten sam sposób uroczo nieśmiało nieporadny, Kowalski poczciwy i szlachetny, Queenie roztrzepana i trzpiotowata a Tina konsekwentnie kompetentna.

Dumbledore też daje radę choć jakoś trudno przełożyć przystojniaka Jude Low’a w świetnie skrojonych garniturach na starca z długa białą brodą w obciachowej szacie.

W filmie widzimy tez córkę piosenkarza Lenego Kravitz’a –Zoe, grająca postać bardzo skomplikowaną i emocjonalnie zaburzoną ale niewątpliwie piękną. Piękna kobieta na szczęście nie podobna do Taty..

Reasumując zawiodłem się w moich nadziejach na kontynuacje przygody z fantastycznymi zwierzętami.

Dostałem opowieść ze świata H.Pottera podaną w formie która mi się specjalnie nie podoba.

Dlaczego?

Bo dla mnie seria ta i filmy od piątej części to opowieść dla dzieci i młodzieży z na siłę naciągniętą fabuła pozująca na film dla dorosłych.

Wiem że jestem w mniejszości w tej ocenie i dlatego zaznaczam jeśli podoba Ci się H.Potter to film powinien do Ciebie dotrzeć.

Jeśli jednak wolałeś Fantastyczne Zwierzęta myślę że będziesz zawiedziony. Oczywiście w nowym filmie są fantastyczne zwierzęta i te znane i lubiane z poprzedniej części i kilka nowych efektownych bestii, ale niestety w filmie są pokazane bardziej jako narzędzia fabuły, tło dla czarów albo bardziej jako efektowne zwroty akcji a nie spoiwo fabuły filmu.

Tak więc mamy Zbrodnie Grindelwada a nie Fantastyczne Zwierzęta, i w sumie to i tak dobra zabawa, feeria barw i sporo czarów ale jak dla mnie za mało magii…

Geralt z Netflix, niestety nie z Rivii..

"Wiedźmin" A.Sapkowskiego  dla mnie, ale i myślę że wielu innych czytelników z mojego pokolenia, to nie jakaś tam kolejna książka z gatunku fantasy. Wiedźmin wtargnął w szara rzeczywistość PRL jak burza i na wiele lat zafascynował tysiące mi podobnych, światem tak innym i niesamowitym a jednocześnie podobnym i łatwym dla nas do zrozumienia.
Geralt z Rivii bez problemu zdetronizował Wilmowskiego czy Winnetou na szczycie listy bohaterów moich lat pacholich a i nawet Skywalker został jakoś tak na drugim odległym planie.. To opowieści ważne nie tylko dla mnie i nie związane tylko ze mną. Opowiadanie „Wiedźmin” które rozpoczęło ta podróż czytałem mojemu synowi wieczorami, strzyga była była dla niego  wersją „czarnego luda” a kikimore po swojemu dziecięcemu przekręcał na kociozmorę..
"Jestem jak Geralt" oznaczało i wciąż oznacza w naszej „mowie” że mam wywalone na dany temat ale spokojnie i z godnością..To nasz pierwszy wspólny bohater..
Dlatego też kolejna ekranizacja tym razem Netflix'a budziła we mnie nadzieja na przeniesienie tej już ponadpokoleniowej historii na ekran, tak abym zobaczył wreszcie świat wykreowany przez Sapkowskiego nie tylko oczami mojej wyobraźni...
Niestety po obejrzeniu pierwszego sezonu widzę że amerykańskie producentki może i przeczytały książki ale znalazły w nich zupełnie co innego niż ja..
Serial jest niestety amerykański do bólu. Co prawda uwielbiam amerykańskie kino, ale niestety tendencja do upraszczania i spłycania historii do poziomu zrozumienia widza czerpiącego wiedze o świecie z FB i telewizji, którego uwagę maja przykuć tematy tylko będące headline w newsach i najlepiej odbywające sie w sąsiedztwie to coś co kino to rujnuje. No i poprawność polityczna w najgorszym tego słowa znaczeniu.
Scenografia choćby. W serialu robi sie wszystko żeby świat Wiedźmina nie był średniowieczną czy staro europejską domena , byle za bardzo nie nawiązywał do jakimiś wzorców kulturowych mało znanym szerokim masom publiczności,bo niby po co? Wszak to fantasy! Lepiej wymyślić nowe rodzaje zbroi, mieczów, hełmów czy mieszać kamienne ściany z tapetami na innych. Jak fantazy to im dziwniejsze tym fajniejsze..
  W ksiązkach Sapkowskiego czuło się np. skandynawski charakter w ludziach jarla z Skellige, słowiański we wszystkich południcach czy Marylkach, frankoński czy germański we wszystkich trollach czy wymyślnych nazwiskach. To czyniło z literatury Sapkowskiego produkt przystępny dla każdego kto choć odrobine wiedział cos o dawnym świecie.. Sapkowski pisząc o ubiorach posługiwał się nazwami "wams" dubelt" itp. których pełnego znaczenia nie znałem ale wiedziałem że drzewiej bywały takie rodzaje ubioru wśród szlachty i rycerstwa . Hełm Cachira w moim wyobrażenie przypominał bardziej hełm krzyżaka z filmu Aleksander Newski a nie z Xseny wojowniczej księżniczki... I tak dalej i tak dalej. Dlaczego Gra o tron miała klimat który wciągnął tak bardzo widza? Bo w scenografii czerpała z wszystkich wzorów kulturowych tak dobrze nam znanych a natomiast mało polegała na wymysłach rodem z middle age star trek..
No i elfy…. Nawet nie chodzi o to że są czarnoskóre ale po prostu są brzydkie byle jakie i kompletnie nie pasują do opisu autora…Szczytem plastikowego wizerunku jest Tourviel …
Netflix’owska opowieść nie wygląda mi na sagę o Wiedźminie a bardziej na feministyczną opowieść o silnych kobietach. Absolutnie nie mam nic przeciwko silnym kobietom ani opowieściom o nich, czy nawet feminizmowi ale proszę nie w Wiedźminie!
To że wątek Jennifer rozbudowano tak bardzo poza pierwowzór książkowy nie jest być może problemem, ale do czego to zmierza? Scena przemienienia Jennifer rodem jak z filmu antyaborcyjnego gdzie ma nas zaprowadzić ? Ja czytając książkę rozumiałem że ceną za władanie magią dla czarodziejek i czarodziejów jest utrata możliwości prokreacji, że dla kobiety jest to cena bardzo wysoka i bolsna i było to dla mnie zrozumiałe więc po co to prostackie uproszczenie w w/w scenie? Ma to byc przesłanie  że to cena za piękno i wieczna młodość?
Czy dyskusja o uprzedmiotowieniu kobiet w świecie mężczyzn ma jakie znaczenie w historii którą znamy z książek? Oczywiście że ma, widzimy to wszak w losach bohaterek i słyszymy choćby w słowach Jennifer, Milvy, Nenake czy Ciri ale jest to zazwyczaj ściśle i elegancko wplecione w fabułę a nie jest nachalną deklaracja społeczną. Czy właśnie w tym kierunku przesłanie tego serialu zmierza? No to chyba nie tam gdzie powinno...

Supermen jak dla mnie nie jest złym Geraltem mimo że początkowo wzbraniałem się przed tym elementem obsady. Zresztą nie jest łatwo trafić w gusta odbiorców wybierając aktora do takiej roli.. Dla jednych będzie za duży, dla drugich za ładny a dla trzecich zbyt amerykański itp.
Moim zdaniem największa zaletą odtwórcy tej jakże kluczowej postaci jest to że widać że Henry Cavill naprawdę lubi ta postać, wczuwa się w nią i najpewniej identyfikuje jak klasyczny fan sagi którym jak zapewnia jest.
Nie jest to oczywiście rola oscarowa, Henry tez nie jest może aktorem wybitnym ale też widać że reżyserzy nie specjalnie pozwalają mu na wykazanie się aktorstwem, koncentrując się na machaniu mieczem i pomrukiwaniu..
Dialogi Sapkowskiego są naprawde  fantastyczne i to one w dużej mierze budują w wielu wypadkach atmosferę tej opowieści. Henry ma potencjał aby nadać im iście wiedźmiński charakter jednak chyba nikt od niego tego specjalnie nie wymaga. A to oznacza że tworzący ten serial niewiele zrozumieli z tej opowieści, i nie dostrzegaja jej najsilniejszych aspektów.
Ciri fizycznie też jak dla mnie odpowiada wizji literackiego pierwowzoru Jennifer już niestety nie. Ale to oczywiście osobiste odczucie. Natomiast Calante to absolutna porażka! Lwica z Cintry!?! Naprawdę!? I dobór aktorki i sposób przedstawienia postaci to porażka. Calante to nie jakaś przaśna baba machająca mieczem ale Królowa która jednym spojrzeniem sprawiała że Geralt klękał i opuszczał z szacunkiem głowę.. Rozmowa pomiędzy Geraltem i Calante kiedy ten przybywa po 7 latach do Cintry to jeden z najlepszych dialogów w sadze. Szkoda że zrezygnowano w netflixsowskiej historii z pokazania sapkowskiej wersji Lwicy z Cintry ..

W każdej filmowej adaptacji scenariusz zmienia się aby umożliwić przeniesienie akcji z kart powieści na ekran. Ale dobre ekranizacje to takie które utrzymują główne przesłanie pierwowzoru i starają się oddać atmosferę literackiej wersji. Niestety Netflix dokonuje zmian nie w celu dostosowania możliwości literackiej akcji na filmową, a jedynie dla zmiany samej fabuły wg pomysłu scenarzysty. Mając za nic pierwowzór. Scenarzyści nie zachowali naturalnego porządku politycznego świata wiedźmina, sprawnie nakreślony nieformalnymi podziałami władzy pomiędzy królów i czarodziei, skomplikowaną strukturę polityczną dodatkowo uwzględniająca elfy, krasnoludy i driady. W serialu uproszczono to do uprzywilejowanej, skorumpowanej kasty czarodziei która rządzi światem manipulując władcami. Władcy są natomiast głupi albo nijacy…Takie tło bez znaczenia.Zagrożenie Nifilgardem to w serialu coś jakby komunizm, a magia to narzędzie wyzysku..

Lepsze jest wrogiem dobrego i to widać w zmianach fabuły dokonanych przez netflix. Spłycenie pokazania relacji Geralta z Ciri przez odrzucenie wątku kiedy siedmio letnia Ciri pierwszy raz spotyka Geralta w Brokilionie i później informacja że Ciri zginęła w Rzezi Cintry raczej nie pokazuje siły więzi między nim i dzieckiem niespodziankom. Geralt w Cintrze przetrzymywany siłą przez Calante?!
Zniszczono lub spłycono jak kto woli jeden z najbardziej wzruszających watków sagi którego kulminacją jest spotkanie Ciri i Geralta na Zarzeczu. I nawet ta scena rozczarowuje bo pominięto lub spłycono watek dziecka niespodzianki pomiędzy Geraltem i kupcem, a i samo spotkanie bohaterów w lesie dostosowano do kompletnie niezwiązanego z nimi wątku Renfi..
Historia opowiedziana przez Sapkowskiego naprawdę chwyta za serce, ta tutaj jakoś mniej.

To wszystko jednak detale. Obejrzałem pierwszy sezon i na pewno będe chciał zobaczyc kolejne. Z lekka goryczą podobnie jak w przypadku Alternatywnego węla tutaj też serial jest  dobry i dobrze sie go ogląda ale to juz nie jest ta sama historia. A przeciez to własnie ta historia była tak dobra że postanowiono ja sfilmowac, więc po co ja ąz tak zmieniać?!..
Wiele osób czepia się że nie ma aspektów słowiańskości w serialu. A mi po prostu brakuje wiedzminskiej atmosfery. Elfy muszą być czarne albo jak żywcem z star trek? Karły krasnoludami? Driady przypominać Indian Huronow? Po co?
Wiedzim to opowieść o walce dobra ze złem ale bez czarno białego filtra poprawności, to opowieść o sile miłości i przeznaczeniu którym ta miłość kieruje. Magia jest istotnym czynnikiem dającym czytelnikowi nadzieję a nie alegoria do nadużycia władzy jak widać w serialu. Szkoda bo w każdym odcinku przebija się kilka slajdów rodem z Wiiedzmina, całość jednak nie sprostała oczekiwaniom. Oczekiwaniom tych dla których Geralt z Rivii to swoiste alter ego w świecie w którym mimo potworów i magii chyba łatwiej było by żyć niż tutaj..

Bodyguard z PTSD i co z tego wyniknie...

Chciałbym Was zachęcić do obejrzenia obecnego przeboju eksportowego Netflix’a serialu Bodyguard. Serial zachwycił miliony ludzi w Europie i w USA.

Pamiętacie kinowy film Bodyguard z Kevin Costner i Whitney Houston? Film z 92 roku o ochroniarzu gwiazdy estrady? Którego to filmu najlepszą stroną były piosenki Whitney? Nie? No to na szczęście nie jest remarke tamtego filmu.

Film z Netflixa nie ma absolutnie nic wspólnego z tamtym i jest na tyle wciągający że na muzykę nie zwróciłem uwagi.

Sam tytuł filmu jest trochę mylący bo za pojęciem bodyguard kryje się zwyczajowe określenie ochroniarza osób bogatych, znanych, sławnych i oczywiście polityków. Ale dotyczy to raczej tak zwanych prywaciarzy a nie oficerów ochrony służb i agencji policyjnych odpowiedzialnych za bezpieczeństwo wskazanych przez regulacje prawne osób.

W tym przypadku tytułowym Bodyguard’em jest sierżant brytyjskiej policji z wydziału ochrony osobistej dyplomatów i polityków.

Sama treść filmu to „zmagania się” głównego bohatera z zadaniem ochrony Mister Spraw Wewnętrznych która staje się celem dla terrorystów.

Dlaczego zmagania w cudzysłowie? Bo złośliwy jestem..

Dlaczego akurat ona jest celem? Bo przeforsowuje w rządzie pomysł ustawy dającej większe uprawnienia organom państwa w zakresie kontroli obywateli. Nie zdradzę chyba niczego ważnego jeśli dodam że ustawa nie podoba się nie tylko terrorystom co znacznie zwiększa liczbę potencjalnych wrogów Pani Minister.

W filmie brak wielkich gwiazd, ja poznałem tylko aktora odtwarzającego sierżanta Budd’a gdyż ten to Richard Madden znany jest nam jako tragiczna postać z Gry o tron-Robb Stark. Po trzecim odcinku skojarzyłem aktorkę grająca szefową jednostki antyterrorystycznej Policji -Gina McKee która grała w Notting Hill Bellę dziewczynę na wózku inwalidzkim przyjaciółkę Hugh’a Granta.

Serial jest bardzo sprawnie zrealizowany i zgodnie z receptą Hitchock’a zaczyna się od trzęsienia ziemi (tutaj zamach terrorystyczny w pociągu który sierżant Budd udaremnia) a później napięcie wciąż rośnie.

Mamy więc zamachy, strzelaniny, arabskich terrorystów, nie arabskich terrorystów, brytyjski wywiad, szwindle polityków, szantaż, seks, romans i krew.

Czyli wszystko co dobry serial sensacyjny powinien zawierać aby się podobał.

Wszak jednak powyższą recepturę używają tez inni twórcy telewizyjni. Co czyni więc z Bodyguarda serial wyróżniający się z dziesiątek podobnych?

Tych kilka sprawnie wprowadzonych wątków które podbijają jego smak jak odrobina chilly w niedzielnym rosole....

Nasz bohater jest weteranem brytyjskiej armii z Afganistanu i cierpi na zespół stresu pourazowego którego skutki starannie ukrywa. To co prawda żaden nowatorski watek w kinematografii czy literaturze. Jednak tutaj poza „popularnymi” skutkami PTSD czyli bezsennością, skłonnościami samobójczymi, problemami z samokontrola czy problemami rodzinnymi Budd dodatkowo wini Panią Minister że jako polityk głosując za wysłaniem kontyngentu brytyjskiego do Afganistanu przyczyniła się do śmierci wielu żołnierzy w tym jego przyjaciół.

Obserwujemy jak jego postrzeganie minister Julia Montague ewaluuje od niechęci, nieufności gniewu aż po… zresztą sami zobaczcie.

Inne ciekawe watki to bardzo aktualne pokazanie od kuchni kulis brytyjskiej polityki zwłaszcza w aspekcie regulacji prawnych mających ograniczać prawa obywatelskie dla ochrony przed terroryzmem.

Mamy też wątek tarć pomiędzy siłami policyjnymi i służbami specjalnymi.

Jest też wykorzystywanie służb do walki politycznej i oczywiście korupcja. I co najważniejsze scenarzystom i aktorom udało się nie spłycić tych wątków do czarno białego wzorca: ci są dobrzy a ci źli. Sorry, dobrych nie ma…

A wszystko to sprawnie wplecione w losy sierżanta Budda który mimo tego jak bardzo jest pobijany psychicznie i jak blisko jest samozatracenia wciąż pociesza widza swoja umiejętnością empatii i zawodowym profesjonalizmem nawet zachowując się nieprofesjonalnie...

Uwaga do profesjonalistów: oczywiście że wiele scen ma się do realiów służby, śledztwa czy taktyki jak pięść do nosa. Ale serial mimo wszystko trzyma poziom który nie wymaga palmface/face palm co pięć minut…

PS.

Mówi się o kontynuacji serialu czyli drugim sezonie, choć oglądając ostatni odcinek nie widzę raczej sensu jego kontynuacji przynajmniej w tak zachwalanej i dobrej konwencji obecnej serii.

Algorytmy wojny- fascynująca opowieśc o wojnie której jeszcze nie było

Trudno mówic o kulturze jako o towarze eksportowym ale trudno sie nie zgodzic z tym że Pederecki, Wajda czy Lem sprzedają się na świecie  znakomicie, a jednocześnie sławią nasz kraj za granicą. Prawdziwa Polska marka. Ostanio Wiedźmin- Andrzeja Sapkowskiego zarówno jako postac literacka jak  i bohater gry podbił świat fantastyki, a teraz najwyższy czas na Michała Cholewę...

Ludzkość osiągnęła szczyty swych możliwości, zlikwidowała choroby, opanowała niespożyte źródła energii, sięgnęła gwiazd skolonizowała odległe układy i sytemy, no i wtedy nadeszła zagłada ...

Sztuczne Inteligencje(SI) służące ludzkości we wszystkich dziedzinach życia od administracji i transportu po systemy obronne zarażone „Chińskim Wirusem” w jeden dzień oszalały i zabiły połowę ludzkiej populacji.

Przetrzebiona ludzkość przetrwała i wygrała wojnę z SI jednak złote lata minęły i jak przed wiekami zgliszcza wielkiej cywilizacji są areną wojen już typowo ludzkich : o surowce, o technologie czy inne zasoby i jak zawsze o nowe terytoria i przestrzeń życiową. Oczywiście mimo wygranej wojny zagrożenie ze strony SI nie mineło..

Ludzkość to trzy bloki polityczno-militarne: Unia Europejska , Stany Zjednoczone i Imperium Chin zaangażowane w walke o supremację.

Przygodę z tym fascynującym uniwersum zaczynamy od powieści Gambit , gdzie na małej błotnistej planecie pokrytej wieczną mgłą i wilgocią  kontyngent unijny nagłym desantem zaskoczył kontrolujące planetę Stany Zjednoczone.

Nowy Quebec –planeta którą żołnierze ochrzcili mianem Bagno, staje się miejscem gdzie kompania żołnierzy z 40 Regimentu Unii Europejskiej pod dowództwem por. Cartwright walczy o przetrwanie.

Śledzimy losy Marcina Wierzbickiego ”Wierzby” , Szczeniaka, wiecznego szeregowca Thorne’a, Wunderwaffe i innych niezwykle wyrazistych postaci.

Później wędrujemy przez kolejne części Punkt cięcia, Forta, Inwit aż do aktualnie ostatniej części Sente która ukazała się kilka dni temu.

Tyle plot wydarzeń. Istnieje wiele podobnych cykli często zwanych space opera ale coraz częściej fantastyka militarną lub militarną SF. Jako długoletni fan fantastyki poznałem wiele światów wojen i zmagań gdzieś w odległych galaktykach. Jednak musze powiedzieć że Algorytmy wojny naprawdę mnie zachwyciły.

Dlaczego? Tło oparte na uniwersum pełnym nowych technologi, kosmicznych statków i bitwach w przestrzeni tutaj jest właśnie przede wszystkim tłem.

Fascynujące są postacie, operacje wojskowe pokazywane na poziomie taktycznym których efekty widzimy później na szczeblu operacyjnym i strategicznym.

Wojna w tej serii jest niesamowicie brutalna i kompletnie nielicząca się z losami jednostek, a większość akcji powieści to właśnie spojrzenie na wojnę z poziomu jednostek, małych trybików tej strasznej mięsożernej machiny.

Autor o ile mi wiadomo nie miał „przyjemności” odbyć służby wojskowej co budzi we mnie jeszcze większe zdziwienie bo doskonale opisuje świat z poziomu drużyny piechoty ale dobrze tez porusza się na poziomie sztabów planowania operacyjnego i wywiadu.

Przez pięć części Algorytmów Wojny zaprzyjaźniamy się z wieloma bohaterami nie tylko z kompani por. Cartwright ale i jednostek floty Unii czy operacji specjalnych i niestety  często żegnamy się z nimi, równie  często widząc bezsens ich śmierci i poświęcenia. Jak na prawdziwej wojnie…

Wątek operacji specjalnych w tej serii jest wart podkreślenia bo OS-y jak żołnierze nazywają jednostki specjalne Unii maja fatalna opinie w zakresie metod działania przy pełnym podziwie do skuteczności i skutków ich operacji. Opisy wielowarstwowych operacji dywersyjno wywiadowyczych  OSów dowodzonych przez zimnego jak lód Australijczyka naprawdę zachwycają.

Jeśli nawet nie jesteś fanem fantastyki ale lubisz twarda męską literaturę wojenną polecam!

Jeśli czytasz wszystkie militarne serie  anglosaskie obecnie tak popularne na rynku to Algorytmy Wojny made in Marcin Cholewa biją je na głowę. Od niezwykle spójnego i fascynującego nakreślenia postaci, poprzez opisy fascynujących technologii poprzez akcje toczącą się w różnych miejscach, na różnych płaszczyznach ale ciągle przenikające sie  i łączącą naszych bohaterów, po bitwy kosmiczne opisami przypominające bitwy morskie II wojny światowej. Jak mówi się w środowisku wojskowych: broń może i się zmienia ale wojownicy sa wciąż tacy sami..

Jedyną wadą serii jest to że Marcin Cholewa to wyjatkowo leniwy autor i na kolejne częsci czekamy baaaardzo długo... :)

Polskie wydanie Arnhem w tle C47 podstawowy środek transportu spadochroniarzy

Czerwone diabły w ruinach Arnhem

"Arnhem" Antony Beevor czyli jeszcze raz o wspaniałej katastrofie...

Właśnie wydana w Polsce nowa książka znanego historyka A. Beevora przenosi nas znowu do września 1944 r na zachodni front II Wojny Światowej. Beevor jako kolejny historyk sięga po trudny temat przedstawienia kulis i przebiegu największej operacji powietrznodesantowej w historii czyli operacji Market Garden.

Króciutko dla przypomnienia: 17 września 1944 r 35 tysięcy żołnierzy jednostek spadochronowych i szybowcowych zostało droga powietrzna przerzucone głęboko za linię frontu celem opanowania mostów na Renie na terytorium okupowanej Holandii.

W operacji wzięły udział dwie amerykańskie dywizje powietrznodesantowe 101 DPD i 82 DPD, jedna brytyjska 1DPD oraz polska brygada 1 SBS.

Przez korytarz utworzony z jednostek powietrznodesantowych nacierał XXX Korpus brytyjski który miał maksymalnie szybko dotrzeć do walczących w okrążeniu spadochroniarzy.

Najdalej położony most w Arnhem znajdował się ponad 100 km w głąb pozycji niemieckich.Operacja miał pozwolić aliantom na zakończenie wojny jeszcze przed końcem 1944, tak żeby chłopcy mogli wrócić do domów na święta…

W czasie trwającej ponad tydzień bitwy zdobyto mosty w Eindhoven i Nijmegen jednak nie udało się opanować mostu w Arnhem.

Operacja zakończyła się klęską choć jej twórca marszałek Montgomery do końca upierał się że był to i tak w 90 procentach sukces aliantów.Holenderska Królowa skitował te słowa stwierdzeniem że Holandii nie stać na takie zwycięstwa Montgomerego.

Straty które poniosły wojska powietrznodesantowe były wyższe niż w czasie desantu w Normandii.

Brytyjska 1DPD została zmasakrowana podczas tej operacji, z ponad 10 000 żołnierzy powróciło tylko 2300.

Polska 1SBS straciła ponad 300 żołnierzy w tym 100 zabitych.

O książce.

Styl narracji jest bardzo atrakcyjny przeplata suche fakty z archiwów z relacjami świadków tamtych wydarzeń.

Osobiście bardzo lubię taki typ przedstawienia materiałów historycznych bo czytelnik widzi bitwę czy inne wydarzenia przez perspektywę uczestników, ludzi z krwi i kości a nie tylko rozkazów i dokumentów.

Mistrzem tego typu narracji był Cornelius Ryan brytyjski korespondent wojenny w czasie II WŚ którego książki Najdłuższy dzień, Ostania bitwa i O jeden most za daleko są traktowane na równi z materiałami historycznymi. Zresztą to właśnie jego książka pozwoliła na nakręcenie jednego z najlepszych filmów wojennych O jeden most za daleko w reżyserii Richard’a Attenborough.

Film ten zresztą spopularyzował historie tej niezwykłej oparci wojskowej na całym świecie.Zrobił też najwięcej dotąd w kulturze masowej dla pozytywnego postrzegania naszego udziału w tej operacji dzięki postaci gen.Sosabowskiego odtwarzanej przez G.Hackmana.

Wracając do książki Arnhem, autor wprowadza nas w tło historyczne w zakresie sytuacji operacyjnej następnie przedstawia fazę planowania i podejmowania decyzji a później dzień po dniu zdaje relacje z prowadzonych walk.

Opisy poszczególnych dni są prowadzone z podziałem na konkretne miejsca akcji, czyli czytamy co każdego dnia działo się z żołnierzami z 82 DPD, 101 DPD, 1 DPD i Polakami z 1 SBS. Autor nie ogranicza się tylko do spojrzenia na operację od strony aliantów ale wplata komentarze niemieckich i holenderskich uczestników bitwy.

Niech rekomendacja tej książki będzie to że choć przeczytałem chyba wszystko co się ukazało na temat Market Garden (i naprawdę wiem sporo na ten temat na swoim amatorskim "owkors" poziomie) to książka ta zaskoczyła mnie w kilku miejscach.

I nie chodzi o to że autor znalazł jakies nowe fakty czy cos nowego dotąd nie odnalezionego.  W swojej książce autor potrafił wyłapać z potoku informacji, te które dotąd pomijano albo nie były przez historyków traktowane jako warte omówienia. Książka Beevor’a jest warta przeczytania nie tylko przez miłośnika historii wojskowości ale też przez osoby które fascynują się historia jako taką.

Opisy życia Holendrów pod okupacja ich nastawienia do wojny, podziału społeczeństwa na pro i anty niemieckie, czy nawet losy niemieckich urzędników okupacyjnych wplecione w ciąg informacji o bitwie czynią ta książkę tematycznie bardziej uniwersalną od innych na ten temat.

Książka jest ładnie wydana w sztywnej okładce i z kolorową obwolutą z polskim akcentem , więc nadaje się doskonale na prezent pod choinkę.

Niestety redaktor wydanie nie popisał się i wyłapałem kilka razy różne błędy stylistyczne i rzeczowe( pisanie o pułkowniku per porucznik itp.) jednak nie psuje to pozytywnego obrazu na pozycję.

Polecam!

 

A teraz część dla tych którzy i tak nie przeczytają (bo…bo nie!)a chcą dowiedzieć się w czym autor upatruje głównych przyczyn niepowodzenia operacji.

 

Auto przedstawia kilka najczęstszych powodów  funkcjonujących w świadomości czytelników, jednocześnie pozwala czytelnikowi na samodzielna ocenę które przyczyny naprawdę miały moc sprawczą w zakresie niepowodzenia.

Głowna teza  czyli źle przygotowany plan operacji zostaje tutaj uwypuklona w sposób zasadniczy.

Czytelnika może zaskoczyć że ta ogromna operacja była zaplanowana w niecałe dwa tygodnie!

Parafrazując tytuł filmu O jeden most za daleko to odległość od linii frontu do mostu w Arnhem miała być głównym powodem klęski. Czy naprawdę?

Patrząc na mapę i plan Market Garden bardziej szokuje założenie przez sztab Montego że żaden z kilku mostów przed Arnhem nie zostanie przez Niemców zniszczony i na tym założeniu oparto harmonogram dotarcia jednostek pancernych XXX Korpusu do najdalej wysuniętych wojsk spadochronowych pod Arnhem.

Żaden z głównych mostów nie został zniszczony , bardziej dzięki niezdecydowaniu Niemców i ogromnemu szczęściu niż działaniom bojowym sprzymierzonych.

Ale już zniszczenie dwu pomniejszych mostów spowodowało prawie 12 godzinne opóźnienie natarcia, które i bez tego przebiegało za wolno w stosunku do założeń harmonogramu. Zaplanowany harmonogram natarcia XXX Korpusu zakładał praktyczny brak oporu Niemców i kompletnie ignorował że natarcie będzie odbywało się jedna wąską droga pomiędzy polderami.

Dowódca Gwardii Irlandzkiej nacierającej na czele XXX Korpusu określił ta sytuacje” front o szerokości jednego czołgu”..

Autor przytacza brutalne stwierdzenie jednego z dowódców że brytyjskim „Czerwonym Diabłom”(popularna nazwa spadochroniarzy z 1 DPD)przydzielono most w Arnhem bo zmasakrowanie amerykańskiej dywizji pod dowództwem Brytyjczyków spowodowało by ogromy skandal i napięcie pomiędzy Londynem i Waszyngtonem.

A to oznacza wprost że wykonawcy planu i planiści widzieli brak realizmu planów Market Garden i spodziewali się że ryzyko klęski bliskie jest pewności.

Trudno w to uwierzyć ale planując operacje kompletnie nie zsynchronizowano działań z lotnictwem w zakresie zmian sytuacji operacyjnej.

Narady dowódców wojsk powietrznodesantowych i wojsk lądowych nie przewidywały obecności ludzi z lotnictwa. Z stad późniejsze ogromne problemy z elastycznym reagowaniem na zmiany sytuacji operacyjnej w trakcie bitwy.

Niewłaściwie tez zaplanowano rozłożenie środków w pierwszym i drugim dniu ataku. Lotnictwo transportowe nie było w stanie zrzucić całości sił desantu w jednym rzucie. Po prostu alianci nie dysponowali tyloma samolotami transportowymi zdolnymi jednorazowo przerzucić taka ogromna liczbę spadochroniarzy.

Również liczba jednorazowego przerzutu szybowców została ograniczona.

Na początku planowano że samoloty będą holowały po dwa szybowce ale jak się okazało lotnictwo nie zgodziło się na ten wariant z powodu odległości do celu, dlatego jeden samolot holował jeden szybowiec.

Z tego powodu jednostki miały być przerzucane w rejon działania przez trzy dni. Pamiętajmy że cały ciężki sprzęt dla wojsk powietrznodesantowych czyli jeepy, moździerze, działa przeciwpancerne i większość amunicji transportowały właśnie szybowce.

Błędem jak się później okazało było przydzielenie w pierwszym dniu najwięcej środków transportu 101 DPD która miała operować najbliżej linii frontu a najmniej najbardziej wysuniętej 1 DPD.

Atakowano w ciągu dnia i element zaskoczenia miał decydujące znaczenie. Dodatkowo zrzut Brytyjczyków był bardzo rozproszony i zlokalizowany w odległości ponad 13 km od celu-mostu drogowego w Arnhem.

Na poziomie planowania amerykanie o wiele bardziej zdecydowanie żądali skoncentrowania miejsc desantowania niż Brytyjczycy aby nie dopuścić do rozproszenia sił, pomni krwawej nauczki którą dostali podczas operacji Overlord gdzie zwłaszcza 101 DPD była rozrzucona na ogromnym terenie Normandii.

Generał James Gavin dowódca 82 DPD miał powiedzieć : Zrzucie nas gdzie chcecie choćby i w Niemczech ale zrzućcie nas RAZEM!

Kolejnym elementem było rozlokowanie sił na lotniskach w Anglii gdzie pogoda była kompletnie różna niż w rejonie celu.

Doświadczenia z desantowania w Normandii i zdrowy rozsądek nakazywał przebazować siły powietrznodesantowe do Francji przed rozpoczęciem operacji.

Zła pogoda w miejscach dyslokacji sił poskutkowała znacznymi opóźnieniami w przerzucie wojsk w tym 1 SBS. Okrążeni spadochroniarze walczyli w Holandii w piękne słoneczne dni nie rozumiejąc opóźnienia przybycia kolejnych oddziałów bo nie wiedzieli że w Anglii mgła uziemiła lotnictwo transportowe.

A nie wiedzieli bo nie mieli łączności z dowództwem alianckim. To kolejna przesłanka klęski operacji. Radiostacje typ 22 miały za słabą moc aby zapewnić prawidłowa komunikacje na dystansach w jakich została rozrzucona 1DPD dodatkowo nie zsynchronizowano częstotliwości zwłaszcza pomiędzy amerykańskimi i brytyjskimi wojskami powietrznodesantowymi i częstotliwościami lotniczymi.

To spowodowało kompletny chaos informacyjny zwłaszcza w rejonie działania Brytyjczyków pod Arnhem.

Reasumując podobnie jak w przypadkach katastrof lotniczych niepowodzenie w bitwie to zazwyczaj szereg małych nieprawidłowości które zsumowane doprowadzają do tragedii. Tutaj jednak trudno mówić o drobnych błędach czy zaniedbaniach.

Najbardziej wstrząsającym wnioskiem na temat tej operacji jest sama przyczyna jej zaplanowania i przeprowadzenia.

Operacja Market Garden została zrealizowana jako skutek chorych ambicji wyższych dowódców alianckich.

Twórca koncepcji operacji marszałek Montgomery był zdeterminowany być pierwszy w Niemczech, przed dowódcą 3 Armii USA gen Pattonem.

Miał w tym pełne poparcie polityków brytyjskich którzy robili co mogli aby pokazać że Brytyjczycy są równorzędnym partnerem na polu bitwy dla amerykanów a nie ubogim krewnym. A w zakresie sił i środków użytych w inwazji właśnie tak to wyglądało. Generał Browning dowódca I Korpusu Powietrznodesantowego który był największym po Montgomerym orędownikiem operacji, dążył do niej chcąc przed końcem wojny :”zaliczyć” dowodzenia największą operacja powietrznodesantowa w historii a w wypadku powodzenia trafić do historii jako wybitny dowódca w przełomowym zdarzeniu wojny.

Nie mógł znieść że dowodzone przez niego siły- doborowe jednostki powietrznodesantowe, nie zostaną użyte w walce pod jego dowództwem przed końcem wojny.

To on odpowiada za niewystarczające rozpoznanie rejonu działań a nawet o świadome zignorowanie informacji o rozmieszczeniu w rejonie desantowania Brytyjczyków, dwóch dywizji pancernych SS.

Zdrada w Jałcie , brak naszych żołnierzy na defiladzie zwycięstwa w Londynie to plamy na honorze aliantów. Jednak zrzucenie winy na niepowodzenie operacji Market Garden na gen. Sosabowskiego przez Browninga pozbawianie go dowództwa nad brygadą i odstawienie na boczny tor w niesławie to jedna z największych podłości w historii II WS.

Browning za tą operacje został przez króla odznaczony Orderem Łaźni a polski rząd na uchodźctwie (o zgrozo) odznaczył go orderem Polonia Restituta. Bohater…

Człowiek który zszargał honor polskich spadochroniarzy i zniszczył jednego z najwybitniejszych polskich dowódców figuruje wciąż w panteonie wybitnych dowódców wojskowych świata.

A naszego honoru dzisiaj bronią Brytyjczycy i amerykanie właśnie tacy jak Antony Beevor, Cornalius Ryan czy Holendrzy którzy zawsze pamiętają o polskich spadochroniarzach.

Natomiast u nas to wciąż tylko kartka w kalendarzu która coraz bardziej blaknie…